Dedykuję tym, którzy jeszcze niedawno narzekali na zatłoczone ulice Siemianowic Śląskich, a dzisiaj krytykują budowę rond, doskonałych rozwiązań na zniwelowanie tego problemu.
Będąc mieszkańcem Siemianowic Śląskich, trudno nie zauważyć narastających oburzeń, skierowanych pod adresem naszego Prezydenta Miasta i pozostałych władz. Ataki te, wyrażane najczęściej poprzez wpisy internetowe na facebooku, zaczęły w ostatnim czasie eskalować, zwiększać swoją siłę. Szczerze przyznam, że nigdy nie pragnąłem poruszać tematów politycznych i wszystkiego co z tym związane. Często się przed tym wzbraniałem. Zawsze obierałem stanowisko obserwatora i statysty, który dostrzega pewne sprawy, ale nie bierze w nich udziału, czując się przy tym bezpiecznie i neutralnie. Stojąc tak z założonymi rękami, któregoś dnia nie wytrzymałem. Reprezentowany poziom merytoryczny i kulturowy wypisywanych wypowiedzi facebookowych, zaczął napawać mnie coraz większym zdenerwowaniem. Irytacja wzrastała tym bardziej, im częściej wynajdywałem powtarzające się, błahe w swej materii, szukające dziury w całym, oskarżenia skierowane w wiadomą stronę. Przejawy impertynencji i tupetu wymierzane w stronę Prezydenta, głowy miasta i urzędnika, zacząłem traktować jako akt wyżywania się, spychania swych życiowych frustracji i niepowodzeń na kogoś, bo tak wygodnie. W takich okolicznościach postanowiłem coś napisać, by wyrazić swoje zdanie na zaistniałą atmosferę.
Życie w państwie demokratycznym niesie z sobą prawo do wyrażania swoich potrzeb, opinii, a także poglądów i tego wszystkiego co uważamy za ważne, przy pełnym poszanowaniu praw i wolności innych. Mówiąc prościej, to społeczeństwo decyduje o wielu sprawach i sprawuje władzę poprzez swoich przedstawicieli politycznych. Takie prawo posiadają również siemianowiczanie. Są to rzeczy oczywiste i nie podlegające dyskusji. Korzystając z takiego przywileju, za pośrednictwem Internetu, wielu mieszkańców naszego miasta – nie tracąc czasu – wyraża swoje opinie, sugestie i postulaty. Wzrost zainteresowania o losy naszego wspólnego „zakątka” poniekąd cieszy i napawa optymizmem. Można uznać to za wielki plus, gdyż zdolności i siła jaką reprezentuje duża zorganizowana grupa (pomysłowość, kreatywność, itd.), są nieporównywalnie większe niż działanie pojedynczych jednostek. Wszystko w tym względzie było by ładne i piękne, gdyby właśnie tak to wyglądało. W moim odczuciu i mniemaniu jest jednak inaczej. Pomimo narastającej liczby „ekspertów” w kwestii unowocześniania Siemianowic Śląskich, wcale nie dostrzegam spójności i konsekwencji w wyrażaniu swoich racji. Pragnienia i żądania poszczególnych osób są tak rozbieżne, że trudno tu zadowolić wszystkich. Oczekiwania niektórych zmieniają się, ewoluują, tylko po to żeby zawsze mieć przeciwne zdanie, ciągle stać w opozycji. Praktykowana krytyka, bijąca w określone pomysły czy inwestycje Urzędu Miasta, stała się tak zaraźliwa, że śmiem to porównać do swoistej epidemii. Choroba zaatakowała szczególnie tych, którzy bez namysłu powielają zasłyszane opowiastki. Po prostu krytykują z zasady – bo tak się przyjęło (…bo tak powiedział mój znajomy, sąsiad, brat, itd…). Nawet przez chwilę nie pomyślą, czy powielanie szkalowania jest prawidłowe, zgodne z rzeczywistością. Aktualna sprawa budowy ronda, jest chyba typowym tego przykładem. Nie raz słyszałem o zbędności stawiania tej inwestycji na ulicy Kościelnej. Stykając się z taką opinią i wgłębiając się w temat, nie potrafię racjonalnie uzasadnić takiego podejścia. Skrzyżowanie o ruchu okrężnym, które jest najbardziej bezpiecznym rozwiązaniem jakie wymyślono, sprzyjającym płynności ruchu, w którym nie ma sztucznego wstrzymywania, jest chyba niekwestionowanie dobrym pomysłem. Mieszkańcy Bytkowa i nie tylko mogą o tym rozwiązaniu wiele opowiadać.
Nie interesując się polityką, wbrew własnej woli, dostrzegam pewne sprawy i wydarzenia naszego miasta. Uczestnicząc w codziennych okolicznościach, obserwuję to, co dzieje się na terenie Siemianowic Śląskich. Widzę remonty, renowacje, rewitalizacje, powstające budynki, osiedla i place zabaw. Zauważam i na miarę możliwości uczestniczę w coraz częstszych ciekawych imprezach. Stykam się też z zamieszaniem i niedogodnościami, związanymi z podjętymi działaniami. Słyszę o potrzebach ludzi, którzy oczekują swojego spełnienia. Zdaję sobie sprawę, ze niektórzy z nich „olewając system” przewrotnie przedstawiają się jako pokrzywdzeni, oczekując na pomoc miasta. To wszystko rozpatruję jako całość i oceniam po całokształcie, nie naśladując malkontentów.
Pomimo uchybień, jedno jest pewne – w Siemianowicach Śląskich coś się dzieje!!! Miasto się rozwija i idzie do przodu. Czas robi swoje. Mając na uwadze to ostatnie, pamiętajmy - „nie od razu Kraków zbudowano”.
Bartłomiej Musiał
Nie mający żadnych konszachtów z Urzędem Miasta Siemianowic Śląskich i nie liczący na żadne poza przepisowe profity z tej strony.
sobota, 13 lipca 2013
sobota, 4 maja 2013
Co z tą WOŚP???
13 stycznia br. już po raz dwudziesty pierwszy, nasze miejscowe tereny zaludnili wolontariusze WOŚP, w całej Polsce zaroiło się od ludzi z czerwonymi serduszkami. Ich całodziennej kweście towarzyszyły liczne imprezy w postaci koncertów muzycznych, występów znanych artystów oraz licytacji. W takiej zabawowej oprawie, ludzie dobrej woli mogli się wykazać, zapełniając metalowe puszki, przyczyniając się do zebrania kolejnej gigantycznej puli pieniężnej.
Zanim jednak do tego doszło, na każdym kroku byliśmy świadkami reklam i informacji zapowiadających to charytatywne wydarzenie. W gazetach i telewizji zahuczało od wzmianek dotyczących WOŚP. Tradycyjnie też, jak co roku, swoje stanowisko odnoszące się do nadchodzącej imprezy, wyraził Kościół katolicki. Nawoływanie do bagatelizowania tego przedsięwzięcia, można było usłyszeć najczęściej z ambon i podczas wystąpień publicznych duchownych.
Stosunkując się do inicjatywy Jerzego Owsiaka, chciałbym zaznaczyć, że człowiek ten w żaden sposób nie jest moim wzorem, a tym bardziej autorytetem. Z drugiej strony nauczanie Kościoła, towarzyszące mi od dziecka, zawsze uważałem za słuszne, szczególnie jeśli powoływało się na tło ewangeliczne i biblijne. Stawanie w obronie życia poczętego, namawianie do czystości przedmałżeńskiej, ciągłe przypominanie o wierności, czy choćby bezkompromisowe przeciwstawianie się związkom partnerskim, to tylko niektóre z wartości, o które walczy Kościół, mając moje pełne poparcie i stu procentową aprobatę. Pomijając wszelkie odstępstwa, czyli brudzenie się polityką i kazaniami dla własnego poklasku, jestem utwierdzony, że zawsze karmiłem się dobrymi i prawdziwymi treściami.
Jako urodziny katolik, wychowany z szacunkiem do swojego Kościoła, tym trudniej mi zrozumieć, dlaczego hierarchowie tej wspólnoty zamiast wspierać, usilnie przeciwstawiają się dziełu, któremu przyświeca szlachetny cel. Dlaczego podwładni im księża, namawiają swoich wiernych do bojkotu wspomnianego wyżej wydarzenia?
Rozmyślając nad atakami skierowanymi na WOŚP, byłem skory doszukać się takiego zarzutu, który by mnie postawił po stronie Kościoła. Chciałem poznać choć jeden argument na tyle mocny i ważny, który przyćmi główny cel, jakim jest ratowanie życia i pomoc medyczna dzieciom. Mając na uwadze, że cel nie może uświęcać środków, a także fakt, że zło może działać pod przykrywką dobra, postanowiłem przeanalizować tych kilka podstawowych, wysuwanych przez Kościół oskarżeń w stronę WOŚP.
Jerzy Owsiak, ściśle kojarzony ze słowami „Róbta co chceta”, swoją postawą nie zaskarbia sobie szacunku i poklasku, szczególnie wśród społeczeństwa religijnego. Jako inicjator i założyciel „orkiestry”, jest głównym celem ataków, z ich strony. Kontrowersyjny „przywódca”, nie szczędzący słów frywolnych, współorganizator „Przystanku Woodstock”, w oczywisty sposób jawi się jako propagator liberalizmu, źle pojmowanej wolności. Antagoniści Owsiaka, zarzucają mu wielką rozrzutność, marnotrawienie pieniędzy na środki organizacji, opłacanie wielkich sum uczestniczącym w dziele artystom. Nie brakuje także uwag, atakujących zbytni rozgłos, skupianie fleszy na sobie i ogólne eksponowanie swoich zasług. Ponadto, znajdują się i tacy, którzy uważają jakoby Owsiak wyręczał państwo polskie w jego podstawowym obowiązku, jakim jest finansowanie służby zdrowia.
Przyglądając się tej zawiłej liście, chciałbym pokrótce, przedstawić swój punkt widzenia na te zarzuty, starając się je odeprzeć, na ile potrafię. Jak wspomniałem już wcześniej, Jerzy Owsiak nie jest moim idolem. Jego sposób bycia czy zachowania, a także reprezentowane poglądy, są mi dalece odległe. Uważam, że utożsamianie całej akcji charytatywnej z jednym człowiekiem nie jest prawidłowe. Myślę, że główne założenia i idee WOŚP są zupełnie odmienne, odbiegające od wypaczonych wypowiedzi i zainteresowań showmana. (Nikt chyba nie zaprzeczy, że w wielkiej rodzinie Radia Maryja, może dziać się wiele dobrego. Znany każdemu ojciec dyrektor, będący jawnym biznesmanem w sutannie, nie może przecież przekreślić wielu nawróceń i uzdrowień w swojej społeczności, nawet jeśli sam nie przestrzega i nie stosuje się do podstawowych norm społecznych i kościelnych.) Aby akcja mogła się rozrastać i przyciągać ludzi, potrzeba wielu pieniędzy i nakładów finansowych, uważam to za warunek, a nie mnie oceniać na ile system gospodarczy działa tu oszczędnie i prawidłowo. Koniecznością natomiast jest tutaj rozgłos i odpowiednie rozreklamowanie nadchodzącej imprezy. Trudno sobie wyobrazić, aby zebranie gigantycznej sumy pieniężnej, której finał odbywa się w jeden dzień, mogło być zrealizowane bez odpowiedniego „szumu”. Reklama jest dźwigną handlu i tutaj można to potraktować podobnie. Jeśli ktoś sądzi, że państwo jest wyręczane przez fundację, to przyznam szczerze, że takich i podobnych wyręczeń można mnożyć wiele. Łatwo zauważyć, że lista niespełnianych potrzeb w naszym kraju ciągle rośnie, a permanentne powoływanie się na rząd, aby w końcu spełnił swoje obowiązki, przy jego błędnym urzędowaniu, może wielu nie doczekać. A dzieci nie mogą czekać!!!
Sprawa i temat WOŚP niesie z sobą wiele kontrowersji. Mnie samemu trudno jednoznacznie stwierdzić, czy obrane stanowisko jest na tyle słuszne, aby je rozgłaszać. Powołując się na autorytet Kościoła, niełatwo jest snuć wnioski odmienne.
Pomimo tych wahań i niejasności, przyjmuję postawę sprzymierzeńca, mając na względzie dobro i pomoc dla bezbronnych chorych dzieci. Pomijając wszelkie „błędy” systemu fundacji i naruszenia ludzi działających w niej, szczerze wierzę, że przekazywane pieniądze trafiają w większości tam, gdzie powinny. Jestem przekonany, że rozpoczęta w 1993 roku inicjatywa uszczęśliwiła tysiące rodzin, nie pozwalając im na życiowe załamanie.
Dedykuję tym wszystkim, którzy jeszcze ciągle przeciwstawiają się Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, aby nie znaleźli się w potrzasku, oczekując na pomoc skorzystania ze sprzętu z czerwonym serduszkiem.
Zanim jednak do tego doszło, na każdym kroku byliśmy świadkami reklam i informacji zapowiadających to charytatywne wydarzenie. W gazetach i telewizji zahuczało od wzmianek dotyczących WOŚP. Tradycyjnie też, jak co roku, swoje stanowisko odnoszące się do nadchodzącej imprezy, wyraził Kościół katolicki. Nawoływanie do bagatelizowania tego przedsięwzięcia, można było usłyszeć najczęściej z ambon i podczas wystąpień publicznych duchownych.
Stosunkując się do inicjatywy Jerzego Owsiaka, chciałbym zaznaczyć, że człowiek ten w żaden sposób nie jest moim wzorem, a tym bardziej autorytetem. Z drugiej strony nauczanie Kościoła, towarzyszące mi od dziecka, zawsze uważałem za słuszne, szczególnie jeśli powoływało się na tło ewangeliczne i biblijne. Stawanie w obronie życia poczętego, namawianie do czystości przedmałżeńskiej, ciągłe przypominanie o wierności, czy choćby bezkompromisowe przeciwstawianie się związkom partnerskim, to tylko niektóre z wartości, o które walczy Kościół, mając moje pełne poparcie i stu procentową aprobatę. Pomijając wszelkie odstępstwa, czyli brudzenie się polityką i kazaniami dla własnego poklasku, jestem utwierdzony, że zawsze karmiłem się dobrymi i prawdziwymi treściami.
Jako urodziny katolik, wychowany z szacunkiem do swojego Kościoła, tym trudniej mi zrozumieć, dlaczego hierarchowie tej wspólnoty zamiast wspierać, usilnie przeciwstawiają się dziełu, któremu przyświeca szlachetny cel. Dlaczego podwładni im księża, namawiają swoich wiernych do bojkotu wspomnianego wyżej wydarzenia?
Rozmyślając nad atakami skierowanymi na WOŚP, byłem skory doszukać się takiego zarzutu, który by mnie postawił po stronie Kościoła. Chciałem poznać choć jeden argument na tyle mocny i ważny, który przyćmi główny cel, jakim jest ratowanie życia i pomoc medyczna dzieciom. Mając na uwadze, że cel nie może uświęcać środków, a także fakt, że zło może działać pod przykrywką dobra, postanowiłem przeanalizować tych kilka podstawowych, wysuwanych przez Kościół oskarżeń w stronę WOŚP.
Jerzy Owsiak, ściśle kojarzony ze słowami „Róbta co chceta”, swoją postawą nie zaskarbia sobie szacunku i poklasku, szczególnie wśród społeczeństwa religijnego. Jako inicjator i założyciel „orkiestry”, jest głównym celem ataków, z ich strony. Kontrowersyjny „przywódca”, nie szczędzący słów frywolnych, współorganizator „Przystanku Woodstock”, w oczywisty sposób jawi się jako propagator liberalizmu, źle pojmowanej wolności. Antagoniści Owsiaka, zarzucają mu wielką rozrzutność, marnotrawienie pieniędzy na środki organizacji, opłacanie wielkich sum uczestniczącym w dziele artystom. Nie brakuje także uwag, atakujących zbytni rozgłos, skupianie fleszy na sobie i ogólne eksponowanie swoich zasług. Ponadto, znajdują się i tacy, którzy uważają jakoby Owsiak wyręczał państwo polskie w jego podstawowym obowiązku, jakim jest finansowanie służby zdrowia.
Przyglądając się tej zawiłej liście, chciałbym pokrótce, przedstawić swój punkt widzenia na te zarzuty, starając się je odeprzeć, na ile potrafię. Jak wspomniałem już wcześniej, Jerzy Owsiak nie jest moim idolem. Jego sposób bycia czy zachowania, a także reprezentowane poglądy, są mi dalece odległe. Uważam, że utożsamianie całej akcji charytatywnej z jednym człowiekiem nie jest prawidłowe. Myślę, że główne założenia i idee WOŚP są zupełnie odmienne, odbiegające od wypaczonych wypowiedzi i zainteresowań showmana. (Nikt chyba nie zaprzeczy, że w wielkiej rodzinie Radia Maryja, może dziać się wiele dobrego. Znany każdemu ojciec dyrektor, będący jawnym biznesmanem w sutannie, nie może przecież przekreślić wielu nawróceń i uzdrowień w swojej społeczności, nawet jeśli sam nie przestrzega i nie stosuje się do podstawowych norm społecznych i kościelnych.) Aby akcja mogła się rozrastać i przyciągać ludzi, potrzeba wielu pieniędzy i nakładów finansowych, uważam to za warunek, a nie mnie oceniać na ile system gospodarczy działa tu oszczędnie i prawidłowo. Koniecznością natomiast jest tutaj rozgłos i odpowiednie rozreklamowanie nadchodzącej imprezy. Trudno sobie wyobrazić, aby zebranie gigantycznej sumy pieniężnej, której finał odbywa się w jeden dzień, mogło być zrealizowane bez odpowiedniego „szumu”. Reklama jest dźwigną handlu i tutaj można to potraktować podobnie. Jeśli ktoś sądzi, że państwo jest wyręczane przez fundację, to przyznam szczerze, że takich i podobnych wyręczeń można mnożyć wiele. Łatwo zauważyć, że lista niespełnianych potrzeb w naszym kraju ciągle rośnie, a permanentne powoływanie się na rząd, aby w końcu spełnił swoje obowiązki, przy jego błędnym urzędowaniu, może wielu nie doczekać. A dzieci nie mogą czekać!!!
Sprawa i temat WOŚP niesie z sobą wiele kontrowersji. Mnie samemu trudno jednoznacznie stwierdzić, czy obrane stanowisko jest na tyle słuszne, aby je rozgłaszać. Powołując się na autorytet Kościoła, niełatwo jest snuć wnioski odmienne.
Pomimo tych wahań i niejasności, przyjmuję postawę sprzymierzeńca, mając na względzie dobro i pomoc dla bezbronnych chorych dzieci. Pomijając wszelkie „błędy” systemu fundacji i naruszenia ludzi działających w niej, szczerze wierzę, że przekazywane pieniądze trafiają w większości tam, gdzie powinny. Jestem przekonany, że rozpoczęta w 1993 roku inicjatywa uszczęśliwiła tysiące rodzin, nie pozwalając im na życiowe załamanie.
Dedykuję tym wszystkim, którzy jeszcze ciągle przeciwstawiają się Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, aby nie znaleźli się w potrzasku, oczekując na pomoc skorzystania ze sprzętu z czerwonym serduszkiem.
środa, 20 marca 2013
SZUKAJĄC POWOŁANIA...
Sięgając myślą daleko wstecz, śledząc swoje dzieciństwo i późniejszy wiek dorastania, trudno się dopatrzeć, żeby moje chęci i działania podążały jedną wytyczoną życiową drogą. W szkole podstawowej nie wyróżniałem się prawie niczym. Można powiedzieć, że unikałem sceny, wybierając miejsca na widowni. Pomimo silnej pozycji w zakresie nauki, nie byłem ukierunkowany. Przedmioty humanistyczne, przyrodnicze jak i ścisłe przyswajałem bez większych problemów, a wolny czas spędzałem goniąc za piłką po boisku. Kolejny etap edukacji w liceum ekonomicznym, też nie przyniósł wyraźnych zdeterminowanych celów. Zamiast skupiać się na rozwoju intelektualnym, postanowiłem nie pozostawać w cieniu, przyjmując postawę pozera. Tanie aktorstwo było przyczyną wielu ciekawych przeżyć. Za wszelką cenę starałem się być na topie, nie zważając na przykre odczucia otaczających mnie ludzi. Ówczesne krótkotrwałe zafascynowanie rachunkowością, zaszczepione przez wspaniałą panią profesor, doprowadziło mnie do egzaminów wstępnych na Akademię Ekonomiczną. Muszę przyznać, że w tamtym okresie, były to pierwsze próby wytyczenia sobie życiowego zajęcia związanego z garniturem, skórzaną teczką, papierami i kalkulatorem. Okazało się, że los chciał jednak inaczej. Nie dostając się do upragnionej natenczas uczelni, załapałem się do Policealnego Studium Zawodowego o przyszłościowym kierunku informatyka. Postanowiłem przewegetować najbliższy rok, a po jego upływie, powtórzyć wcześniej podjętą próbę uzyskania indeksu wydziału ekonomicznego. Do spełnienia założonego wcześniej planu nigdy jednak nie doszło. Kierunek informatyczny na tyle przypadł mi do gustu, że powziąłem decyzję o jego ukończeniu. Tym też sposobem, dałem sobie więcej czasu na głębsze przemyślenie i odkrycie swojego życiowego powołania. Pamiętam to w miarę dokładnie, jak odliczając powoli dni do ukończenia studium, często zapadałem w rozmyślaniu, co tak naprawdę chciałbym robić. Co będzie sprawiało mi frajdę, ciągłą satysfakcję, a przy okazji było wyzwaniem? Analizując swoją osobowość, predyspozycje i zainteresowania, odrzuciłem kontynuację wcześniej rozpoczętych kierunków. Praca w biurze wśród sterty papierów czy przed komputerem bardziej mnie odpychała niż przyciągała pozytywnymi odczuciami. Wszystko to uważałem za ważne, ale zdobyte już umiejętności traktowałem jako uzupełnienie i dodatek do tego, co chcę robić na co dzień. Jedyne co wiedziałem, to że chcę zmieniać ludzi, oddziaływać swoją osobą, działać behawioralnie, a nie wykonywać pracę rzemieślniczo. Idąc takim tokiem rozumowania pewnego dnia mnie olśniło. Dziś określam to odkryciem na miarę archimedesowskiej „eureki”. Dotarło do mnie, że całe swoje późniejsze życie chciałbym poświęcić kształtowaniu młodych ludzi poprzez sport i ogólnie pojmowaną aktywność fizyczną. Wiedziałem, że środek ten jest uniwersalny, a przy okazji sam mogę się wykazać, dając wzór do naśladowania.
Od tego momentu wiele się zmieniło. Odkrywając swoją misję, poczułem się zobowiązany do nadrobienia straconego czasu. Chcąc zapalać innych, sam musiałem płonąc. Wcześniejsze hobby związane z jazdą na rowerze i grą w piłkę koszykową musiałem koniecznie rozwinąć i poszerzyć. Skończyła się zabawa i traktowanie sportu drugoplanowo. Postanowiłem biegać!!! Nowa dyscyplina stała się dla mnie niemal codziennością. Zacząłem dużo czytać, wgłębiać się w tajniki treningu, czułem że przeistaczam się w prawdziwego biegacza, może amatora, ale traktującego coś na poważnie. Wertując portale internetowe wynajdywałem coraz ciekawsze imprezy. Coraz częściej wyjeżdżałem, aby zaliczać kolejne kilometry na trasach biegowych. Poznając nowych ludzi i dzieląc z nimi swoje nowe zainteresowanie, coraz bardziej się od niego uzależniałem. Budząc się któregoś dnia, nagle sobie uświadomiłem, że bieganie stało się moją pasją!!!
Decydując się na uczelnię sportową, wiedziałem że szykuje się spore wyzwanie. Z drugiej strony moje aspiracje nie dawały mi wyboru. Byłem pewny, że wkraczam w nowy etap swojego życia i chcę to robić dobrze. Dlatego musiałem mierzyć wysoko.
Tak jak myślałem, lekko nie było. Od samego początku edukacji w katowickiej AWF borykałem się z trudnościami i przeszkodami, które skutecznie mnie dobijały i zniechęcały. Zapewne łatwo bym się im poddał i zawrócił z obranej drogi, gdyby nie wewnętrzne przekonanie o słuszności i trafności celu, który sobie wytyczyłem. Zmagając się z przedmiotami biologiczno-medycznymi, zaliczając po kilkakroć te same działy teoretyczno-praktyczne, mocno zaciskałem zęby, walcząc o kolejne wpisy do indeksu jak żołnierz broniący swojej bazy. W czasie tych zmagań prześladowała mnie jedna przeraźliwa myśl: Co będę robił i do czego będę zmuszony w życiu, jeśli tutaj nie podołam? Poczułem się jak przestępca, któremu grozi kara przymusowych robót. Ten straszak okazał się na tyle mocny i skuteczny, bym wziął się porządnie w garść i w końcu ukończył to, na czym tak bardzo mi zależało.
Pierwsze doświadczenia zawodowe nie były dla mnie miłe i zachęcające do rozwijania się w swojej branży . Muszę przyznać, że dostałem mocnego kopniaka w tyłek. Zostawiony z całym bagażem obowiązków szkolnych i klubowych, zostałem wrzucony na głęboką wodę. Pracując z trudną młodzieżą gimnazjalną, byłem odpowiedzialny za organizację turniejów, opiekę nad uczniami podczas przejazdów komunikacyjnych, pranie strojów sportowych we własnym domu, administrowanie stroną internetową klubu, dodatkowe zajęcia pozalekcyjne, wyjazdy na mecze ligowe w soboty, a także wiele pracy papierkowej związanej z wykonywanym zawodem. To wszystko było odziane wieloma negatywnymi emocjami, stresem i ciągłą bieganiną, które powodowały u mnie degradację i wewnętrzne wymieranie. Czułem się obarczony. Pomimo zniechęcenia, wiedziałem, że tak być nie musi. Byłem przekonany, że źle trafiłem, albo życie chce mnie czegoś nauczyć. Dzisiaj traktuję to jako sprawdzian albo test, czy wytrwam w swoim pedagogicznym powołaniu.
W takiej atmosferze przetrwałem trzy lata.
Później było już tylko łatwiej…
Spoglądając nieśmiało w przyszłość trudno powiedzieć do jakich decyzji zmusi mnie życie. Czy rynek pracy będzie dla mnie hojny, zapewniając mi samorealizację? Czy będzie mi dane dalsze uczestniczenie i towarzyszenie berbeciom w kulturze fizycznej?
Pomimo tych wszystkich znaków zapytania, pozostaję optymistą. Siebie, chcącego zarażać pasją do aktywności fizycznej, ciągle widzę w sali gimnastycznej, na boisku szkolnym i w pływalni. Tylko taka wizja rozświetla się przed moimi oczyma na dziś dzień.
Od tego momentu wiele się zmieniło. Odkrywając swoją misję, poczułem się zobowiązany do nadrobienia straconego czasu. Chcąc zapalać innych, sam musiałem płonąc. Wcześniejsze hobby związane z jazdą na rowerze i grą w piłkę koszykową musiałem koniecznie rozwinąć i poszerzyć. Skończyła się zabawa i traktowanie sportu drugoplanowo. Postanowiłem biegać!!! Nowa dyscyplina stała się dla mnie niemal codziennością. Zacząłem dużo czytać, wgłębiać się w tajniki treningu, czułem że przeistaczam się w prawdziwego biegacza, może amatora, ale traktującego coś na poważnie. Wertując portale internetowe wynajdywałem coraz ciekawsze imprezy. Coraz częściej wyjeżdżałem, aby zaliczać kolejne kilometry na trasach biegowych. Poznając nowych ludzi i dzieląc z nimi swoje nowe zainteresowanie, coraz bardziej się od niego uzależniałem. Budząc się któregoś dnia, nagle sobie uświadomiłem, że bieganie stało się moją pasją!!!
Decydując się na uczelnię sportową, wiedziałem że szykuje się spore wyzwanie. Z drugiej strony moje aspiracje nie dawały mi wyboru. Byłem pewny, że wkraczam w nowy etap swojego życia i chcę to robić dobrze. Dlatego musiałem mierzyć wysoko.
Tak jak myślałem, lekko nie było. Od samego początku edukacji w katowickiej AWF borykałem się z trudnościami i przeszkodami, które skutecznie mnie dobijały i zniechęcały. Zapewne łatwo bym się im poddał i zawrócił z obranej drogi, gdyby nie wewnętrzne przekonanie o słuszności i trafności celu, który sobie wytyczyłem. Zmagając się z przedmiotami biologiczno-medycznymi, zaliczając po kilkakroć te same działy teoretyczno-praktyczne, mocno zaciskałem zęby, walcząc o kolejne wpisy do indeksu jak żołnierz broniący swojej bazy. W czasie tych zmagań prześladowała mnie jedna przeraźliwa myśl: Co będę robił i do czego będę zmuszony w życiu, jeśli tutaj nie podołam? Poczułem się jak przestępca, któremu grozi kara przymusowych robót. Ten straszak okazał się na tyle mocny i skuteczny, bym wziął się porządnie w garść i w końcu ukończył to, na czym tak bardzo mi zależało.
Pierwsze doświadczenia zawodowe nie były dla mnie miłe i zachęcające do rozwijania się w swojej branży . Muszę przyznać, że dostałem mocnego kopniaka w tyłek. Zostawiony z całym bagażem obowiązków szkolnych i klubowych, zostałem wrzucony na głęboką wodę. Pracując z trudną młodzieżą gimnazjalną, byłem odpowiedzialny za organizację turniejów, opiekę nad uczniami podczas przejazdów komunikacyjnych, pranie strojów sportowych we własnym domu, administrowanie stroną internetową klubu, dodatkowe zajęcia pozalekcyjne, wyjazdy na mecze ligowe w soboty, a także wiele pracy papierkowej związanej z wykonywanym zawodem. To wszystko było odziane wieloma negatywnymi emocjami, stresem i ciągłą bieganiną, które powodowały u mnie degradację i wewnętrzne wymieranie. Czułem się obarczony. Pomimo zniechęcenia, wiedziałem, że tak być nie musi. Byłem przekonany, że źle trafiłem, albo życie chce mnie czegoś nauczyć. Dzisiaj traktuję to jako sprawdzian albo test, czy wytrwam w swoim pedagogicznym powołaniu.
W takiej atmosferze przetrwałem trzy lata.
Później było już tylko łatwiej…
Spoglądając nieśmiało w przyszłość trudno powiedzieć do jakich decyzji zmusi mnie życie. Czy rynek pracy będzie dla mnie hojny, zapewniając mi samorealizację? Czy będzie mi dane dalsze uczestniczenie i towarzyszenie berbeciom w kulturze fizycznej?
Pomimo tych wszystkich znaków zapytania, pozostaję optymistą. Siebie, chcącego zarażać pasją do aktywności fizycznej, ciągle widzę w sali gimnastycznej, na boisku szkolnym i w pływalni. Tylko taka wizja rozświetla się przed moimi oczyma na dziś dzień.
Subskrybuj:
Posty (Atom)